darmowa dostawa do zakupów powyżej 129zł
Zapisz sie do newslettera i zgarnij 15% zniżki na pierwsze zakupy! kliknij tutaj
 
Koszyk

Do darmowej dostawy brakuje 129.01 zł

Całość: 0.00zł

 

Mistrzostwa Świata WSA - relacja Agnieszki Ignaszak

Przejechaliśmy 3 tysiące kilometrów, żeby ścigać się przez 9 minut i 27 sekund! Taki właśnie czas dał nam, Mandzie i mi, zwycięstwo na Mistrzostwach Świata WSA Dryland w Wielkiej Brytanii, które odbyły się w ostatni weekend listopada.

Rok intensywnych przygotowań

Przygotowania do startu trwały około rok. Trenowałam pod okiem Kacpra Simińskiego (BePro Cycling), który ułożył mi cały plan. Ten kilka razy musiał być modyfikowany, bo plany swoje a życie swoje. Jednak chyba całkiem nieźle udało mi się narzucić na siebie dyscyplinę i realizować kolejne etapy przygotowań. Przed Mistrzostwami Świata WSA, planowałam wystartować jeszcze w Mistrzostwach Europy innej federacji - IFSS. Jednak tam moja kategoria została odwołana ze względu na zbyt małą liczbę zawodniczek. Nieco mnie to zdziwiło, bo liczyłam, że w Finlandii liczebność startujących husky będzie większa niż w innych częściach Europy. Na szczęście mój zawód nie trwał długo, bo wiedziałam, że na WSA szykuje się silna konkurencja. Moim małym celem było pokonanie zawodniczki z Wielkiej Brytanii, na jej terenie. Co, jak się później okazało, udało się zrobić. To i nieco więcej.

Przygotowania do startu obejmowały nie tylko treningi moje i psów, ale także zorganizowanie całej wyprawy. Pierwotnie jechać miałam z moim mężem Marcinem, ale ograniczając koszty, w podróż wybraliśmy się klubowo. Dołączyłam do Marity i Darka, żeby jednym transportem pokonać całą drogę. Zabraliśmy ze sobą tylko dwa startujące psy. Dzięki Maricie nie musiałam martwić się o organizację takich spraw jak nocleg czy przeprawa promem. Nasze dostanie się na prom zasługuje w ogóle na osobną historię! Już od momentu zakupu biletów, a kończąc na samym wjeździe na pokład. Podróż życia z łzami ze śmiechu w tle. Ale wracając do samych zawodów…

World Sleddog Association (WSA) to światowa federacja sportów psich zaprzęgów zrzeszająca właścicieli psów ras północnych. Można wystartować z psami 6 ras: siberian husky, alaskan malamut, samojed, pies grenlandzki, kanadyjski pies eskimoski i łajka jakucka. Psy muszą posiadać rodowody uznane przez FCI. WSA w warunkach bezśnieżnych przewiduje wszystkie sprinterskie kategorie zaprzęgowe, od dużych zaprzęgów, po klasy z jednym psem takie, jak canicross, hulajnoga czy bikejoring.

Nieoczekiwane zmiany w planach startowych

Jeśli chodzi o dyscyplinę, w której wystartuję, decyzja dla mnie była prosta. Bikejoring. Gorzej było z wyborem psa, z którym wystartuję. Rasowe husky mam trzy. Mandę, Runę i Kuzo. Postanowiłam wybierać między rodzeństwem, Mandą i Kuzo, choć do startu przygotowane były wszystkie. Nawet Kuzo, który 11 tygodni wcześniej złamał palec. Po 6 tygodniach leczenia dostał zielone światło do treningów i bardzo szybko pokazał, że formę nadal ma na topowym poziomie. Jednak gdzieś głęboko czułam, że przed kontuzją biegał lepiej. Nie to, że nie dawał rady kondycyjnie. Miałam wrażenie, że nieco mniej się angażuje. Jakbyśmy cofnęli się do czasów, gdy jeszcze uczył się biegać w pojedynkę. Przed złamaniem na 99% stawiam na niego, po straciłam taką pewność. Robiłam testy. Startowałam na zawodach zarówno z Mandą, jak i Kuzo. Na treningach też pokonywałam z nimi te same trasy, ciągle porównując wyniki. Manda za każdym razem okazała się lepsza. Miała lepsze czasy, bardziej skupiała się na pracy. Jednak ciągle myślałam o tym, że inne zawodniczki z czołówki będą startować z silniejszymi niż drobna suczka samcami…

Naprawdę długo miałam dylemat, z którym psem wystartować. Prawie do ostatniej chwili przed wyjazdem. Jeszcze w drodze zastanawiałam się czy podjęłam dobrą decyzję. Jak później się okazało, bardzo dobrą. Nie dość, że Manda doskonale poradziła sobie z trasą, to po prostu cieszę się, że to właśnie z nią mogłam brać udział w tych zawodach. To ją mam od szczeniaka i od początku sama ją trenuję. Przez całą naszą „karierę” przeszłyśmy wzloty i upadki, jednak z żadnym innym moim psem nie mam takiego porozumienia jak właśnie z Mandą. Mogę jej zaufać jeśli chodzi o kierunki, o wybór ścieżki, o decyzje z której strony wyprzedzać. Bardzo przeżywałam, gdy Manda miała problemy ze stresem przy mecie, gdzie jest dużo ludzi. Cieszę się, że udało się nam to wypracować na tyle, że nie wpływa to już na nasz finisz. No i najważniejsze, w tym małym ciałku mieści się naprawdę wielka wola walki i serducho do biegania. Może niektóre życiowe sytuacje Mandę przerastają, ale gdy zakładamy szelki, liczy się tylko robota do wykonania.

Trzeba też dodać, że w federacji WSA psy nie znają wcześniej trasy zawodów. Przed wyścigiem możemy zobaczyć szlak sami, ale nie możemy zabierać na niego psów. Manda na całkiem nowej dla niej trasie i to niełatwej, bo z naprawdę dużą ilością zakrętów, poradziła sobie doskonale! Szybki i bezbłędny przejazd dał nam złoto.

Trasa pełna wyzwań i emocje na mecie

No właśnie - trasa! Jedna z lepszych, po których jechałam. Nie dość, że położona w niezwykle malowniczym miejscu jakim jest Haughey Park, to miała wszystko to, co trzeba. W pierwszej części zakręt za zakrętem, jak na singlach. Mimo krętej ścieżki, nie miałam wątpliwości którędy jechać, bo zabezpieczenie i oznakowanie było bez zarzutów. Po sekcji technicznej, wjechaliśmy na łąkę czyli otwartą przestrzeń ze szybkim zjazdem i twardym podjazdem. A na koniec czekała na nas szybsza część w lesie. Tutaj trzeba było uważać, bo zrobiło się błotniście. W ogóle typowo angielska pogoda sprawiła, że było po prostu ślisko i trudno, ale za to bardzo satysfakcjonująco! Na szczęście tuż przed wyjazdem, mój rower dorobił się szerszych opon, idealnych na takie warunki. Przyczepność więc miałam bardzo dobrą. Po pierwszym dniu ostrożnej jazdy, w kolejnym dniu planowałam jechać już na całego. No ale niestety Cyklon Bert miał dla nas inne plany. Po prostu szkoda, że było nam dane ścigać się tylko jednego dnia, bo ta trasa zasługiwała na więcej.

Po objeździe trasy w piątek, wiedziałam, że na tej trasie nie można popełnić błędów. Inne zawodniczki z pewnością by to wykorzystały na swoją korzyść. Dlatego więc zachowywałam pewną dozę ostrożności. Hamulce całkowicie puściły mi dopiero, gdy na otwartej przestrzeni zobaczyłam Vickie Pullin, która startowała minutę przede mną. To właśnie o pokonaniu jej marzyłam. I dlatego też druga część trasy została przez nas pokonana szybciej. Magicznie w moich nogach pojawiły się dodatkowe waty. Manda też przyspieszyła, jakby wiedziała o co mi chodzi. Udało się nam nie tylko dogonić Vickie, ale także ją wyprzedzić. Co prawda jej pies, gdy tylko nas zobaczył, także zyskał dodatkowe siły i mocno przyspieszył. A że był większy i silniejszy od Mandy, to tym razem my zostałyśmy wyprzedzone. I tak kilka razy, do samej mety. Razy my na przedzie, raz oni. To był wspaniały finisz! Do tego Manda zachowała pełne skupienie do samego końca i pewnie przekroczyła linie mety. Byłam (i nadal jestem) z niej ogromnie dumna. Gdy tylko z linii mety dotarłyśmy na nasz stake-out, emocje wygrały i po łzy same napłynęły do oczu. Tej mieszanki uczuć nie da się porównać do niczego. Zmęczenie, wielka radość, trochę niedowierzania czy to naprawdę. I do tego ten mały piesek, który wcale nie wie, że spełnił twoje dziwne marzenie, po prostu pobiegł swoje. Jak zawsze. Zdążyłam się tylko trochę uspokoić, gdy usłyszałam od Marity, że jestem pierwsza. Nawet nie sprawdziłam czasu na mecie, bo swoje zadanie wykonałam. I ponowny wybuch emocji!

Czas na wagę złota

Zrobiłyśmy z Mandą najlepszy wynik w naszej kategorii, czyli bikejoring kobiet senior (do 39 r.ż.), ale także trzeci najlepszy czas w bikejoringu w ogóle, bez podziału na wiek i na płeć. Przed nami dwóch Panów z kategorii senior i weteran, czyli rodak Mirosław Banaś i Szkot Roddy Milne.

Ale to nie koniec. Na następny dzień zaplanowany był drugi etap. Radość zaczęła zmieniać się w stres. W niedzielę miałam startować jako pierwsza. Według uzyskanych czasów z soboty. Nie będę miała kogo gonić. Druga, Norweżka Veronica Strand ma niespełna 10 sekund straty, więc na pewno nie odpuści. Brytyjka Vickie Pullin też się nie podda. I kolejne zawodniczki również. Byłam bardzo nastawiona na to, że drugiego dnia dam z siebie po prostu wszystko. Ostrożność pójdzie na dalszy plan, bo tu już nie będzie na nią miejsca. Z resztą sprzęt nie zawiódł, więc będę mogła pokusić się o większe ryzyko. Na takich właśnie rozmyślaniach minęła mi większość nocy… która i tak była dość męcząca, bo na te zawody pojechałam całkiem chora. Motywować musiałam się więc nie tylko na polu mentalnym, ale także cały czas starałam się doprowadzić siebie do stanu używalności. Rano jednak przyszła wiadomość, że starty drugiego dnia ze względu na warunki pogodowe są odwołane. Najpierw byłam zawiedziona. Ta super trasa i tyle przedstartowego stresu na nic. No ale bezpieczeństwo przede wszystkim. Silne wiatry i przewracające się drzewa, to nie jest coś, czego chcemy doświadczyć w czasie wyścigu. Dopiero po dłuższej chwili zaczęło docierać do mnie, że wygrałam! Trzeba było tylko opanować kolejny wybuch emocji. Usłyszeć Mazurek Dąbrowskiego stojąc na podium to jest coś! Ręce trzęsły mi się z wrażenia.

Cała Reprezentacja Polski spisała się na medal. A raczej na medale! Polacy zdobyli cztery razy złoto (Mirek Banaś i Agnieszka Ignaszak w bikejoringu senior oraz juniorzy Filip Behlert w bikejoringu i Olaf Behlert w canicrossie), raz srebro (Gosia Kita w SC2 NB2) i raz brąz (Zbyszek Kunert w DR8). Dało to nam trzecią pozycję w Pucharze Narodów, za Francuzami i Brytyjczykami.

Nawet nie wiem, jak minęła nam droga do domu. Na prom wjechaliśmy zdecydowanie sprawniej, ale wiatr i duże fale nie sprawiły, że była to podróż przyjemna… Po powrocie musiałam odchorować i odpocząć. Dawno mi to tak długo nie zajęło. Teraz krótki okres roztrenowania i rozpoczynamy wszystko od nowa. Nowe cele i kolejny sezon czekają!

 

;